Tragiczny Pielaszów II

W okresie okupacji hitlerowskiej starali się normalnie żyć, realizować swoje potrzeby i marzenia. Pragnęli mieć szczęśliwe dzieciństwo, młodość … uczyć się, kochać … Ale nie jeden z nich, zanim jeszcze osiągnął dorosłość, na ołtarzu Wolnej Ojczyzny złożył ofiarę najwyższą -swoje życie.

Poniżej pożółkła kartka z pamiętnika zapisana w 1941 roku przez 15-letnią dziewczynkę. Trzy lata później ta sama Danka Woźnicka brała już udział w bitwie pod Pielaszowem. Niestety, tak jak wielu Jej rówieśników, dostała się w ręce wroga i w bestialski sposób została zamordowana.

Kopia kartki z pamiętnika Janiny Makowskiej /Pamiętnik ze zbiorów Grażyny Stasiak/.

16.03. 1941 -klasa pierwsza /krawiecka/ Zasadniczej Szkoły Żeńskiej w Sandomierzu przy
ul. Królowej Jadwigi. W najwyższym rzędzie trzecia z prawej w białej bluzce
Danuta Woźnicka, pierwsza z lewej w tym samym rzędzie Janina Kapusta /Makowska/.
Dziewczęta nie ukończyły szkoły, gdyż wkrótce jej budynek zajęli Niemcy.
/Zdjęcie ze zbiorów Grażyny Stasiak/.

Bitwę pod Pielaszowem wspomina jej uczestniczka -Wanda Sołhaj-Madejczyk

ps. „Ada”
/Wypowiedź na sesji popularnonaukowej poświęconej „Dziedzictwu Armii Krajowej”, która odbyła się
w 1992 roku. Zdjęcie ze strony internetowej Muzeum Okręgowego w Sandomierzu.

… W ramach akcji „Burza” nastąpiła koncentracja naszego batalionu pod komendą kpt. „Swojaka”. Właśnie pod Pielaszowem dostaliśmy się
w okrążenie. Znaczna grupa chłopców była nie uzbrojona. Zarządzono alarm. Staliśmy całą noc nieruchomo,
w milczeniu między zabudowaniami gospodarczymi. Jeszcze przed świtem pod osłoną ciemności przemieściliśmy się do wsi Wesołówka. Rankiem Niemcy zaatakowali rozpoczynając strzelaninę. Część naszych
-tych uzbrojonych odpowiedziała ogniem. Reszta rzuciła się do ucieczki, wpław przez rzeczkę. W mokrych butach
i ubraniach, przez odsłonięty teren zagonów buraczanych i zbóż uciekaliśmy kierując się do widocznego na horyzoncie lasu. Z tyłu ścigali nas Niemcy. Pod nieustannym ogniem nieprzyjaciela uciekaliśmy rzucając wszelki balast, rzeczy osobiste, swetry i ubrania. Chodziło o to, aby było lżej uciekać, aby tylko szybciej dopaść tego oddalonego o parę kilometrów lasu. Uciekałam wraz z drugą łączniczką -ps. „Kpiarz”, trzymałyśmy się razem. Ucieczka była dramatyczna. Kule gwizdały koło uszu, brakowało tchu, dawało się we znaki potworne zmęczenia po całonocnym staniu w pogotowiu w czasie alarmu.

Nagle podbiegł do nas szef kancelarii batalionu -ps. „Cyklop” i obarczył mnie dużym plecakiem, mówiąc „że to nie może wpaść w ręce Niemców”, po czym pognał za innymi. Na moje nieszczęście wokół tego plecaka był przytwierdzony rzemykami zrolowany koc i nie było czasu żeby go odwiązywać, bo w tej makabrycznej ucieczce liczyła się każda sekunda. Stale wyprzedzali mnie uciekający chłopcy, a ja musiałam dźwigać ten ogromny ciężar. Krzyczeli: „rzuć to, czy zwariowałaś” !? Oni nic nie wiedzieli, a ja nie miałam siły odpowiadać. W oczach czerwone kręgi, a w głowie uporczywa myśl: „ten plecak nie może wpaść w ręce Niemców” … i „byłe dopaść tego lasu”. Wreszcie, po nieludzkim wprost wysiłku, pod ogniem nieprzyjaciela, osiągamy las, który ma być naszym ocaleniem.

Ale tu znowu tragiczne zaskoczenie, okazuje się, że w lesie też są Niemcy z oddziału, który przystąpił do akcji od strony Gołębiowa. Kręcimy się w obłędnej panice. Ktoś krzyknął /był to ps. „Bimber”, co udało się później ustalić/: „za mną i zadekować się w krzakach”.

Zajęta zdejmowaniem plecaka nawet nie zauważyłam, że zostałam sama na wąskim leśnym cyplu. Siły miałam widocznie wyliczone tylko na dobiegnięcie do lasu, więc padłam na twarz ze zmęczenia. Na to wspomnienie skóra mi cierpnie. Skraj lasu, leżę w pierwszej kępie malin, a pod drzewem staram się umieścić plecak i osłonić go mchem.

Leżąc na brzuchu opieram głowę o plecak i słyszę rozwścieczone głosy Niemców. Gdzieś niedaleko ktoś z naszych ledwo wykrztusił: „My nie bandyci”.

W pewnej chwili usłyszałam szelest leśnej ściółki. Ktoś podchodził ostrożnie do drzewa, pod którym leżałam.

– Kroki ucichły …
– Nie poruszyłam się …

– Może to ktoś z naszych? … – przemknęła mi myśl.
Nagle na wysokości wzroku ujrzałam rozhuśtaną paproć i czarną cholewką buta, a nad nią fragment niemieckiego munduru.

– „A więc to koniec, musi mnie przecież widzieć” … -pomyślałam.
Coś mnie podrywało, jakaś siła pociągała do góry, żeby wstać i uprzedzić to wszystko co i tak musiało przecież nastąpić. Chyba tylko nieludzkie, potworne zmęczenie trzymało mnie przy ziemi bez ruchu.

Nagle Niemiec odszedł.

-Dlaczego? … Może się bał, że ktoś do niego z krzaków wygarnie?

– Dlaczego?, dlaczego? … To pytanie zostanie bez odpowiedzi, tak jak i inne pytania do dziś sobie zadawane:

– Jak to było możliwe, żeby wyjść jeszcze przed południem z pilnowanego przez Niemców lasu, po zabezpieczeniu całej dokumentacji baonu, stanowiącej zawartość nieszczęsnego plecaka?

– Jak to było możliwe, by powrócić po trzech dniach do tego lasu, zabrać tę superważną dokumentację
i dostarczyć ją do kpt. „Swojaka” …

A przecież tak właśnie było. Znowu byłyśmy razem we dwie, kiedy ze strzeżonego jeszcze przez Niemców lasu wynosiłyśmy zawartość plecaka w wiejskich koszykach „pełnych” jabłek.

W pielaszowskiej akcji zginęło mnóstwo naszych chłopców, była to zagłada batalionu. W akcji
tej brało też udział siedem dziewcząt. My trzy łączniczki miałyśmy szczęście i wyszłyśmy z tego z życiem, zachowując jednakże w pamięci ten dramat na zawsze. Trudno bez wzruszenia i łez powracać do tej straszliwej przygody, do tych czterech z nas, które zostały schwytane, a potem zakatowane przez oprawców w bestialski sposób. Były to wspaniałe dzielne dziewczęta -bohaterskie sanitariuszki. Leżą teraz w sandomierskiej ziemi, w pielaszowskiej kwaterze AK na Cmentarzu Katedralnym w Sandomierzu. Pochylamy się nad ich mogiłami, jak nad własnymi grobami, w czasie corocznych spotkań modlitewnych
w rocznicę pielaszowskiej tragedii.

Żyją jeszcze niektórzy z naszych dowódców akowskich, co w czasie okupacji dźwigali ogromny ciężar odpowiedzialności za podejmowane trudne akcje, wydawane rozkazy i za nas. Na własnym przykładzie chciałam też przybliżyć tych, którzy te polecenia wykonywali. Byli to zwyczajni szeregowi żołnierze AK, ofiarni i zawsze wierni przysiędze akowskiej: -do końca swoich dni …

Bitwa pod Pielaszowem we wspomnieniach jej uczestnika Kazimierza Sochy z Wysiadłowa
/Wypowiedź zapisana przez Grażynę Stasiak. Na zdjęciu: K. Socha z córką Heleną, Francja 1956 r.
Zdjęcie ze zbiorów G, Stasiak/.

Spotkanie oddziałów partyzanckich AK i BCH zaplanowano w Pęczynach na 29 lipca 1944 roku, ale już od 22 lipca ruszyli ludzie z różnych miejscowości powiatu, min.
z Koprzywnicy i Dwikóz /ok. 60 osób/. Celem spotkania było zorganizowanie batalionu i wyzwolenie Sandomierza spod okupacji hitlerowskiej. Dowództwo nadzorujące zbiórkę usadowiło się we młynie.

Siły niemieckie stacjonujące w okolicach Sandomierza partyzanci szacowali na około 900 osób. W rzeczywistości okazało się, że było to prawie 3 tysiące, w tym: oddziały SS, gestapo, piechota oraz 20 czołgów. Żołnierze niemieccy byli już wtedy mocno zdenerwowani sytuacją na froncie, bowiem Armia Czerwona zbliżała się do Wisły. Dlatego częściej ruszali na zwiady aby obserwować co dzieje się w okolicy.

W tym czasie właśnie do Wysiadłowa dotarł patrol niemiecki złożony z trzech żołnierzy. Zakwaterowali się w domu Sochów na skraju Wysiadłowa. Do tej wsi dotarła też grupa partyzantów idących z Dwikóz na miejsce zbiórki w Pęczynach. Ktoś z tej grupy zapukał do domu Sochów, aby dowiedzieć się czy we wsi są Niemcy. Wkrótce wywiązała się strzelanina, w której zginął jeden z Niemców i jeden partyzant. Pozostałych dwóch Niemców ukryło się w stodole i czekało na posiłki z Sandomierza, grożąc spaleniem całej wsi. Mieszkańcy Wysiadłowa w popłochu zaczęli opuszczać swoje domostwa, zabierając część dobytku i ukrywając się przeważnie w „Dołach Wysiadłowskich” w pobliżu ”Diabelskiego Mostu”.

Po przybyciu posiłków /SS i Gestapo/ Niemcy odstąpili od spalenia wsi, ale pojmali i zabrali ze sobą sołtysa Wincentego Kapustę, z zamiarem rozstrzelania go. Koło Opatowa został on jednak wypuszczony, a wracając pieszo do Wysiadłowa spotkał w Przezwodach swoich synów Edka i Władka oraz min. Władka Łukawskiego i mnie podążających na zbiórkę w Pęczynach. Opowiedział nam wtedy o tym, jak Niemcy zabrali go z domu i jak został uwolniony.

Syn sołtysa Władek Kapusta był oficerem WP i żołnierzem AK. Podczas akcji jego zadaniem było dostarczanie żywności zebranej przez mieszkańców do tworzącego się batalionu sandomierskiego. Działałem razem z nim, bo chociaż miałem dopiero 16 lat, to byłem człowiekiem wtajemniczonym
i sprawdzonym, bo już sześć razy odbierałem z Sobótki pocztę podziemną.

Na miejscu zbiórki byłem 27 lipca 1944 roku. Otrzymałem zadanie patrolowania drogi z Sandomierza do Pielaszowa. Wraz z Sochą z Ocinka /mieszkał koło Kozłów/, stanowiliśmy załogę ciężkiego karabinu maszynowego, który opierał się na dwóch kulkach i wykorzystywał 30 milimetrowe naboje na taśmie. Podczas strzelania taśmę musiał podtrzymywać jeden z obsługi, aby naboje dobrze wchodziły do lufy. Mieliśmy do dyspozycji 60 naboi rozrywających. Karabin ustawiony był w furtce wejściowej do gospodarstwa Mazurów w Błotach Daromskich.

W sobotę 29 lipca wieczorem Władek Kapusta zabrał mnie ze sobą do Przezwód po żywność
i zostaliśmy tam na noc. Wcześnie rano Władek obudził mnie i polecił sprawdzić, czy we dworze nie ma Niemców. Poszedłem tam i przy wejściu zobaczyłem żołnierza w mundurze SS, który zagadał do mnie po niemiecku. Za późno było żeby zawrócić, więc wystraszony podszedłem bliżej i wtedy rozpoznałem, że to Stefan Wieczorek z Wysiadłowa przebrany za Niemca stoi na warcie. Wieczorek pokazał mi wtedy łunę ognia i powiedział, że Pielaszów się pali. Słychać też było odgłosy wystrzałów. Po jakimś czasie zobaczyliśmy, że z pola bitwy wraca Władek Łukawski z Radoszek prowadząc za sobą około 20 chłopaków. Władek znając dobrze ten teren przeprowadził ich rzeką Opatówką w ten sposób unikając otwartej przestrzeni i wykrycia grupy przez Niemców.

Według mnie do bitwy pod Pielaszowem doszło, gdy trzej oficerowie niemieccy przyjechali na zwiady i zauważyli gromadzących się ludzi. Niemcy najpierw ugrzęźli motocyklem na łąkach koło Tułkowic i miejscowi chłopi pomogli im wypchnąć motocykl z błota, ale po jakimś czasie ugrzęźli ponownie i wtedy trafili na partyzantów, którzy żeby zdobyć broń, zastrzelili ich, a motocykl spalili. To zajście zaobserwował konny patrol niemiecki, który stał po drugiej stronie Opatówki. Gdy patrol przyjechał na miejsce i odkrył zwłoki swoich żołnierzy oraz spalony motocykl wezwał siły niemieckie.

Sytuację batalionu sandomierskiego pogarszał fakt, że w tym czasie na tym terenie stało regularne wojsko niemieckie powracające z Rosji.

Polegli w bitwie pod Pielaszowem
. Zdjęcia: 1. Pomnik w Pielaszowie /ze strony internetowej Gminy Wilczyce /

Wojciech Borzobohaty -”Jodła” – fragment

Było to pod wsią Pielaszów-Wesołówka 30 lipca 1944 roku. Do walki z wojskami niemieckimi 4 armii pancernej, stanął batalion sandomierski 2 pp. Leg. AK pod dowództwem kpt. Ignacego Zarobkiewicza ps. „Swojak”, liczący około 250 osób.

To największa w regionie i zarazem najtragiczniejsza, bezsensowna bitwa partyzancka. Rozegrała się w dolinie Opatówki, na pograniczu gmin Wilczyce i Lipnik. Zginął w niej – jak mówiono – „kwiat młodzieży sandomierskiej”, blisko 70 żołnierzy z AK i BCH.